Wyszukaj zwierzaka
Data: październik, 21st, 2019

Wczoraj i dziś – Korabiewice

Oceń ten artykuł
(0 głosów)


Z okazji Międzynarodowego Dnia Wolontariusza prezentujemy Wam historię Schroniska w Korabiewicach napisaną przez jedną z najdłużej współpracujących z tym miejscem wolontariuszek – Joannę Karpijewicz.

Pierwszy raz – zachłyśnięcie miejscem / lato 2010 roku

Do schroniska w Korabiewicach po raz pierwszy pojechałam w piękną czerwcową sobotę 2010 roku. Pojechałam i zwariowałam! 16ha terenu. Dookoła łąki, pola i zagajniki ciągnące się aż po horyzont, a na terenie samego schroniska duże, ocienione drzewami boksy dla psów, zalesiony wybieg w kociarni, dwa pastwiska dla koni, stajnia, obora, no i niedźwiedzie – wprawdzie na wybiegach zdecydowanie zbyt małych, ale to i tak lepsze od niewoli w cyrku albo wegetacji w podziemiach ogrodu zoologicznego…

Wczesna historia schroniska

Historia schroniska robiła równie niesamowite wrażenie: pod koniec lat 70. XX wieku pewna miłośniczka zwierząt szukała miejsca, w którym uratowane przez nią z cyrku niedźwiedzie miałyby szansę godnie spędzić resztę swoich dni – z dala od bata tresera, reflektorów i tłumów na widowni. Szukała i znalazła właśnie Korabiewice na Mazowszu. Zamieszkała tam ze swoimi ukochanymi niedźwiedziami i przygarniętymi psami. Stopniowo zwierząt przybywało, bo w Korabiewicach każde stworzenie znajdowało schronienie i opiekę. Trzeba było dokupić ziemi, żeby pomieścić wszystkich pensjonariuszy – część psów z domu została przeniesiona do boksów, w stajni zamieszkały konie, w oborze krowy, jeden z boksów oddano wilkom, a część kociego wybiegu mruczki zaczęły dzielić ze świnkami wietnamskimi. Powstało schronisko jedyne w swoim rodzaju…

Czar prysł / jesień 2010 roku


Lato minęło, przyszła jesień, pracownicy oswoili się z obecnością nowych wolontariuszy i w miarę poznawania mniej reprezentacyjnych części schroniska, czar pryskał.
Późną jesienią wiedziałam już, że to miejsce udręki dla setek psów, kotów, koni, krów, świń. Zwierzęta nie są sterylizowane, na teren kociarni dostają się wiejskie kocury, suki siedzą w boksach razem z samcami, szczenne suki nie są oddzielane od pozostałych psów i szczenią się w norach wykopanych w ziemi, karma dostarczana przez firmy znika w niewyjaśnionych okolicznościach, a nędzne zapasy są wyjadane przez szczury panoszące się w całym schronisku. Z adopcjami jest różnie: jednego dnia nie ma problemu z wywiezieniem nawet dwóch czy trzech psów, innym razem trzeba błagać, prosić, przekonywać, jeszcze kiedy indziej nie ma mowy o zabraniu psa nawet do weterynarza – nieważne, że jest poważnie pogryziony, skrajnie zagłodzony, w agonii.

Jeździłam tam, choć było jasne, że wszystkie nasze wysiłki to syzyfowa praca. Jeździłam, żeby zrobić cokolwiek dla choćby jednego z tych udręczonych  zwierząt. Jeździłam, bo nie mogłam  pogodzić się z myślą, że żyją i umierają w zapomnieniu z głodu, pragnienia, bólu, zimna. I że tylko my – wolontariusze – to ciche cierpienie zwierząt widzimy, bo  właścicielka i pracownicy jakoś go nie dostrzegają.

Hekatomba – zima 2010 / 2011

Zima z przełomu 2010 i 2011 roku była straszna: na zmianę 20-stopniowy mróz i odwilż. Zwierzęta zamarzające lub dla odmiany tonące w odmarzających fekaliach. I my, wolontariuszki, roznoszące jedzenie, bo pracownicy jeszcze się tym nie zdążyli zająć, choć to już południe. Brnące przez śnieżną breję z wiadrami wody na taczkach, bo w najodleglejszych rejonach schroniska zwykle jej nie ma. Wpychające gołe ręce między psy walczące na śmierć i życie o dostęp do miski. Wyciągające nieszczęśnika konającego gdzieś w kącie rozpadającej się budy. Pędzące na złamanie karku do weterynarza z suczką, która ledwie czołgała się do miski z powodu krwawiącego guza wielkości śliwki. Przenoszące zaszczutego starszego psa do innego boksu. Wykradające nocą przez płot koty na sterylizację. Błagające o wydanie zwierzęcia do nowego domu. I zawsze, niezmiennie słyszące od pracowników, że nie można bez zgody właścicielki, nie da się bez zgody właścicielki, nie wolno bez zgody właścicielki. A właścicielki nie ma. Albo jest gdzieś, ale nikt nie wie, gdzie. Albo jest w domu, ale z niego nie wychodzi. Albo wyszła z domu, ale nie odbiera telefonu… I tak za każdym razem, w kółko – bez sensu i bez nadziei na jakąkolwiek zmianę, chyba że na jeszcze gorsze, choć wydaje się, że gorzej już być nie może…

Ukryta kamera – dokument / styczeń 2011

W styczniu 2011 roku na teren schroniska udało się nam przemycić ekipę TVN24, która ukrytą kamerą dokumentowała tragiczne warunki, w jakich wegetowała większość zwierząt. Powstał wstrząsający reportaż. Jednocześnie Viva! wraz z Pogotowiem dla Zwierząt złożyła doniesienie do prokuratury. W efekcie tych działań wolontariuszom zakazano wizyt w Korabiewicach, a Viva! stała się dla właścicielki schroniska wrogiem numer jeden.

Nie potrafiłam przestać myśleć o stworzeniach, które tam pozostały bez szans i nadziei na ratunek. Z drugiej strony – przyznaję to ze wstydem – poczułam ulgę, że już nie muszę jeździć do tego piekła dla zwierząt,  że nie muszę odchorowywać każdej wizyty, że mogę spróbować zapomnieć, powiedzieć sobie: „trudno, świat jest okrutnie urządzony i nic na to nie poradzisz”.

Tu znajdziesz video-relację ze starego Schroniska w Korabiewicach – materiały UWAGA!TVN (kliknij).

Ratunek

I nagle, po wielu miesiącach beznadziei, kiedy zawiodło wszystko: prokuratura, policja, starosta żyrardowski, wojewoda mazowiecki, kiedy wydawało się, że przegraliśmy, bo tak naprawdę nikogo nie interesuje los zwierząt z Korabiewic – pojawił się apel Vivy!: fundacja zawarła porozumienie z nowym właścicielem (poprzednia właścicielka dostała zakaz prowadzenia schroniska), przyjeżdżajcie do Korabiewic, potrzebujemy was.

No i pojechałyśmy. Z duszą na ramieniu, zastanawiając się, co tam zastaniemy po rocznej nieobecności.

Zastałyśmy straż pożarną z wodą dla zwierząt, sporo aut, jeszcze więcej wolontariuszy i nową kierowniczkę schroniska Agatę. Każda grupa wolontariuszy ma przydzielone konkretne zadanie. To prawda, że praca jest ciężka: wóz straży pożarnej jeździ z nami po całym schronisku, ale wiadra z wodą i tak wyrywają ręce z barków. Worki z karmą robią się coraz cięższe i wydają się ważyć 100 kilo, a nie 10 czy 20. Psy albo chowają się w budach, albo tak bardzo chcą być głaskane i przytulane, że nie da się ich przytrzymać, żeby sprawdzić, czy mają chip. A ja wreszcie czuję, że wszyscy – wolontariusze, Agata, pracownicy – mamy wspólny cel: w tym miejscu najważniejsze są zwierzęta!

Tydzień później znowu jesteśmy w Korabiewicach. Pojawia się Agata i otwiera bramę. Dobrze się złożyło, bo właśnie przyjechał dostawczy samochód z darami z PZU. Targamy 20-kilogramowe worki z karmą do magazynu. Stopniowo przybywa ludzi. Odwilż w pełni, więc część wolontariuszy zabiera się za czyszczenie wybiegów, inna grupa ewakuuje psy z podtopionych boksów, ktoś przenosi nowe budy, my sprzątamy jedną z przyczep, w której wśród zasikanej słomy, zbutwiałych trocin, szczurzych odchodów, pustych opakowań po karmie, zużytych zapalniczek, zamokniętych kawałków tektury, zatęchłych koców odnajdujemy: nowiuteńkie adresówki dla psów, zafoliowane strzykawki, leki, których termin przydatności szczęśliwie jeszcze nie minął, a nawet dwa oblepione pajęczynami sterylizatory z narzędziami chirurgicznymi!

Odjeżdżając po kilku godzinach liczymy auta poutykane na suchych skrawkach ziemi wzdłuż ogrodzenia – tu jedno, tam jedno, przy drugiej bramie kolejne dwa, jeszcze dalej aż trzy. Jest nieźle:).

Marzenia to rzeczywistość w czasie przyszłym

Od dnia, w którym Viva! przejęła schronisko wkrótce minie rok, a od koszmarnej zimy 2010 roku – dwa lata. Schronisko w Korabiewicach stało się prawdziwym domem zwierząt. Konie mieszkają w nowej stajni, jakiej nie powstydziłby się niejeden luksusowy „koński” pensjonat. Świnie i kozy na zimę zostały przeniesione do również nowo wybudowanej stajni angielskiej. Koty mają do dyspozycji ogrodzony wybieg i ogrzewaną kociarnię. Powstało 20 nowych boksów, do których są przenoszone psy z najstarszej i najbardziej zaniedbanej części schroniska. Warto wspomnieć, że zwierzęta są codziennie karmione. To oczywiste, choć ja przecież pamiętam czasy, kiedy jadły dwa razy w tygodniu. W wyremontowanej lecznicy psy są na bieżąco sterylizowane i kastrowane. Chore zwierzęta Viva! leczy bez względu na koszty – psy i koty w klinice Mar-Vet w Żyrardowie lub w Warszawie, konie w Gnieźnie i w klinice na warszawskim Służewcu. To właśnie opieka weterynaryjna, jak i karma dla zwierząt to największe obecne koszty, jakie ponosi Fundacja Viva na utrzymanie Schroniska, koszty które sięgają 50 000 zł miesięcznie…
Przy bramie wjazdowej powstał parking dla wolontariuszy i gości, a droga prowadząca do lecznicy jest właśnie utwardzana, żeby ułatwić transport darów do schroniska i ewentualnych czworonożnych pacjentów z lecznicy do kliniki weterynaryjnej. Powstała strona WWW, na której regularnie aktualizowane są zdjęcia i wizytówki wszystkich mieszkańców schroniska, profil na Facebooku, kanał na Youtubie, wykonywanych jest wiele innych działań, aby znaleźć podopiecznym dobry dom.
Właśnie! Szukamy domów odpowiedzialnie, z wizytą przed-(nie wydajemy psa, bo ktoś przyszedł pod bramę schroniska…) i poadopcyjną, aby dany pies trafił do właściwego opiekuna, a opiekun wziął pod swoje skrzydła właściwego dla siebie psa, doradzamy w opiece.

Zobacz reportaż Uwaga!TVN o nowej odsłonie Schroniska w Korabiewicach (kliknij).

W tamtych dawnych czasach każda wizyta w Korabiewicach oznaczała borykanie się z ludzką bezmyślnością i złą wolą. Ogrom psiego i kociego nieszczęścia przytłaczał. My, wolontariuszki, przyjeżdżałyśmy tutaj, żeby zrobić cokolwiek: nakarmić choć część psów, włożyć słomę do dziurawych bud, wybłagać pozwolenie na adopcję. Za każdym razem odjeżdżałyśmy ze ściśniętym gardłem, płacząc i klnąc z bezsilnej złości. Marzyłyśmy wtedy, że pewnego dnia schronisko w Korabiewicach przejmie Viva!. Wyobrażałyśmy sobie, że wspólnymi siłami zrobimy porządek: zwierzęta będą regularnie karmione, pojone, leczone, sterylizowane, przygotowywane do adopcji. I nareszcie będziemy przyjeżdżać do Korabiewic z poczuciem, że nasza praca ma sens, że chodzi nam o jedno – dobro zwierząt. I w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy nadzieja umarła, tamte marzenia się spełniły.

Obecne weekendy wolontariackie w Schronisku

W Korabiewicach spędzam każdy weekend. Nie ja jedna. Część „starych” wolontariuszy się wykruszyła, ale ich miejsce zajęli nowi i wciąż dołączają kolejni. Przyjeżdżają z pobliskiej Puszczy Mariańskiej, z Żyrardowa, z Pruszkowa, Warszawy, Łodzi.
Ilu nas jest? Więcej, niż kiedykolwiek w tym Schronisku, ale wciąż za mało, żebyśmy mogli otoczyć korabiewickie zwierzęta taką opieką, na jaką zasługują po latach udręki. Więc znowu marzymy. Żeby każdy pies miał zapewniony spacer co weekend… Żeby wszystkie zwierzęta były ogłaszane w internecie… Żeby udało się znaleźć dobre, odpowiedzialne domy dla kolejnej setki psów i kotów… Żeby wymienić wszystkie budy na nowe… Żeby utwardzić grunt na terenie całego schroniska… Żeby psy dostawały lepszą karmę… Żeby udało się oswoić największe schroniskowe dzikusy… Żeby niedźwiedzie pojechały do powstającego rezerwatu dla dzikich zwierząt… Żeby było więcej chętnych do współpracy darczyńców,  sponsorów… Żeby to miejsce stało się modelowym Schroniskiem dla Bezdomnych Zwierząt.
Marzyć możemy w nieskończoność, ale już wiemy, że w tym wyjątkowym miejscu – w domu zwierząt – marzenia się spełniają.
Zapraszam do nas. Ty też możesz zbudować swoją własną historię wolontariatu w Korabiewicach i być częścią marzeń.
Joanna


(zdj.: z weekendów wolontariackich w Schronisku – jesień 2012 – poniżej, zdjęcie główne – wolontariuszka Karolina w boksie u Hossy/Milki/Duszka, środek – jedno ze zdj. z korabiewickiej przeszłości)
[Artykuł z 2013 roku]

Czytany 340 razy
Ostatnio zmieniany: 21 października 2019 o 16:13